W wyniku fotouczulenia przez kumaryny w czasie slonecznej pogody dochodzi do bolesnych oparzen skory (glownie poprzez psoraleny, wykorzystywane np. w dermatologii w PUVA-terapii) Czesto oparzenia i obajwy alergii pojawiaja sie po kilku godzinach, najczesciej 6-10h, dlatego nie sa zazwyczaj wiazane z kontaktem z barszczem.
Czerwone korale. Korale, czerwone kuleczki, tulą się bardziej do Ciebie niż ja, zazdroszczę niteczkom bluzeczki są bliższe Tobie, no tak… Pozwalasz patrzeć i patrzeć tylko, a moje pragnienia nie milkną, nienasycony chciałbym być nitką i opleść Ciebie choć małą chwilką… Korale nurzają się w głębinach nieświadome
Aug 28, 2013 - Witajcie!! Dziś chciałam się pochwalić kolczykami kuleczkami Kolorystyka srebrno - czerwona W sam raz w komplecie z jedną z bransoletek, kt
Tajemnicze znaki w leśnych ostępach. Kropki, kreski, jakieś strzałki w różnych kolorach; nacięcia na korze, tę rozmaitość znaków można zobaczyć spacerując po lesie. Na ogół każdy symbol coś oznacza i znalazł się tam nieprzypadkowo. Oznaczenia które są czytelne dla leśników innym jawią się jako tajemny szyfr.
Kuleczki Biżuteria dla kobiet - porównanie cen w sklepach internetowych. Polecamy VALERIO.PL POZŁACANY SREBRNY NASZYJNIK GWIAZD CELEBRYTKA CHOKER GŁADKIE KULKI KULECZKI SREBRO 925 FZ025P2_NG,
Będąc na spacerze w lesie, często zastanawiamy się co oznaczają poszczególne oznaczenia na drzewach. Kropki, kreski, krzyżyki w różnych kolorach - jakie mają znaczenie?
Ich średnica - w wersji wielkoowocowej - to ok. 1 cm. Borówka brusznica ma zaś małe, drobniutkie owoce jednolicie czerwone. Poza tym żurawina leży poziomo przy ziemi i nie ma pędów pionowych. W naturalnym środowisku najczęściej rośnie na bagnach torfowych. Żurawina jest także uprawiana.
Świeże porzeczki opłukałam, osączyłam dokładnie i przebrałam obrywając czerwone kuleczki z łodyżek. Wsypałam owoce do słoja i zasypałam cukrem. Szczelnie przykryłam, odstawiłam na mniej więcej dobę. Po tym czasie wlałam wodę i spirytus. Zakręciłam słój i odstawiłam na kuchenny parapet na kilka tygodni.
W czwartek, 30 listopada reprezentacja Polski kobiet rozegra pierwszy mecz podczas tegorocznych mistrzostw świata w piłce ręcznej. Poznaj zawodniczki, które znalazły się w kadrze na
Skóra jest przesuszona i zaczyna się łuszczyć. AZS ( atopowe zapalenie skóry ). To przewlekła choroba alergiczna skóry, w przebiegu której pojawia się zaczerwienie i suchość skóry, swędzenie i częste infekcje bakteryjne. Zmiany chorobowe zwykle występują na łokciach, kolanach, a także na twarzy i szyi.
lL1r. konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Witam wszystkich mam pytanie co jecie i pijecie w lesie jak nie macie przyniesionego żarcia...ja polecam zupę szczawiową z szczawiku zajęczego... Temat: jedzenie w lesie... Ja tam na poszukiwaniu żywności w lesie się znam słabo, ale jak znajdę maliny to nie ma szans mnie wyciągnąć z krzaków ;) Temat: jedzenie w lesie... Najlepsze jest to co przyniósł kumpel .. mniam :) Temat: jedzenie w lesie... Moje sosnowe lasy nie obfitują w żywność łatwą do znalezienia i przygotowania (pewnie dlatego że też nie za dobrze znam się na roślinkach jadalnych)... ale w sezonie wcinam: - czarne jagody - jeżyny - poziomki - maliny - orzechy laskowe (choć ciężko znaleźć u mnie leszczynę) - borówki (wiele osób sądzi chyba że to niskopienna jarzębina i nie wie że te małe czerwone kuleczki są jadalne ;) - grzyby - choć nie przyrządzałem ich jeszcze w lesie. [EDIT: skłamałem zdarzyła się raz JAJECZNICA NA KURKACH ;) Mniam] - dziki szczaw - a i młodymi liśćmi trawy (jasne "początki" liścia) też się człowiek raczył. Więcej: w zielonej kuchni A Jacek G ma rację - niema to jak prowiant "z darów" ;)Jacek Straszak edytował(a) ten post dnia o godzinie 14:33 Temat: jedzenie w lesie... A nie boisz się wścieklizny z lisiego sika ? :) Temat: jedzenie w lesie... Bartosz A.: A nie boisz się wścieklizny z lisiego sika ? :) A pewnie że się boję ;) myślałem że to tylko u mnie w małopolsce tym straszą... ...choć powiem szczerze te małopolskie lisy są takie wredne że każdą jedną jagódkę potrafią oszczać... Temat: jedzenie w lesie... Ja jem ,maliny,jerzyny,dzikie jagody,szczaw zwyczajny,szczawik zajęczy,mąka lub kasza żołędziowa (dąb),pokrzywowa albo sosnowa herbatkapiotrek chrzanowski edytował(a) ten post dnia o godzinie 13:03 konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... To nikt nie poluje, sideł nie zastawia, ani ryb nie łowi!? Ja tam może jestem roślinożercą, ale wiadomo, że jak głód przyciśnie to się nie ma wielkiego wyboru. Szczególnie jak niewiele roślinek rośnie w pobliżu (patrz las sosnowy tudzież tundra czy inna zmarzlina). Larwy chrabąszczy nad żarem przypieczone zaliczone, a nawet mały okoń z żaru zjedzone choć z niesmakiem. Ja i tak wolę roślinek poszukać. Wydajne są kłącza pałki wodnej, grążela i grzybienia, tyle że to zawsze bagnem zalatuje. Ogólnie książka do oznaczania roślin zawsze w plecaku, tyle że nie typowo survivalowa. Poszukuję książkowego wydania zielonej kuchni. Gdzie to można zakupić? Temat: jedzenie w lesie... Czarek Mockałło: To nikt nie poluje, sideł nie zastawia, ani ryb nie łowi!? Ja tam może jestem roślinożercą, ale wiadomo, że jak głód przyciśnie to się nie ma wielkiego wyboru. Szczególnie jak niewiele roślinek rośnie w pobliżu (patrz las sosnowy tudzież tundra czy inna zmarzlina). Larwy chrabąszczy nad żarem przypieczone zaliczone, a nawet mały okoń z żaru zjedzone choć z niesmakiem. Polecam turkucia podjadka z rusztu. Palce lizać Ja i tak wolę roślinek poszukać. Wydajne są kłącza pałki wodnej, grążela i grzybienia, tyle że to zawsze bagnem zalatuje. Jak przyrządzasz grążela i grzybień?Ogólnie książka do oznaczania roślin zawsze w plecaku, tyle że nie typowo survivalowa. Poszukuję książkowego wydania zielonej kuchni. Gdzie to można zakupić? Zapukaj na priv do Bogdana Serdecznie pozdrawiam konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Kapelusze kani dokładnie oczyścić, opłukać, osuszyć. Bułkę tartą wymieszać z papryką. Grzyby maczać w jajkach i tartej bułce. Smażyć na rozgrzanej menażce... alt="Obrazek" class="autolinked" /> alt="Obrazek" class="autolinked" />Marek Bronisław Hubert edytował(a) ten post dnia o godzinie 21:48 konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Ja zawsze staram się mieć w plecaku jakieś ciacho wafelkowo-orzechowe na wypadek nagłego ataku głodu. Niemniej ostatnio koła łowieckie dosyć intensywnie stosują na nęciskach i karmowiskach topinambur. Roślinka dosyć zręcznie ucieka ucieka z tych plantacji, więc można ją zastać w naprawdę zaskakujących miejscach. konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Marek Bronisław Hubert: Kapelusze kani dokładnie oczyścić, opłukać, osuszyć. Bułkę tartą wymieszać z papryką. Grzyby maczać w jajkach i tartej bułce. Smażyć na rozgrzanej menażce... No, no...gdyby tak jeszcze zawsze ze sobą nosić bułkę tartą i jajka :D Ja tam wolę kanie w formie gulaszu - super się ciągają i jest więcej frajdy z jedzenia...a nie tak jak w domu...ładnie, grzecznie i na talerzu :P konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Nie wiem zupełnie, jak mnie Mój Szanowny Tłumek Znajomych potraktuje, ale jak zawsze okażę się enfant terrible i walnę z grubej rury - ja tam wszedłem na etap, kiedy zdarza mi się do wieczora nie zauważyć, że nic nie jadłem. Zdarzyło mi się to nieraz nawet przez dwa kolejne wieczory (a nawet trzy). A teraz proszę, żebyście nie krzyczeli na mnie... [Edit] Fredi... daruj...Krzysztof J. Kwiatkowski edytował(a) ten post dnia o godzinie 23:04 Temat: jedzenie w lesie... do kani/rydzy/pieczarek/gołąbków wystarczy sól i trochę ognia do usmażenia... choć przydaje się odrobinka oleum/tłuszczu - grzybek pięknie go wypija i robi się jeszcze smaczniejszy. Zresztą wspomniane pieczarki i gołąbki to jak mawiała moja Mama, tzw. surojadki. Czyli posolić dla smaku i można wpierniczyć na surowo. Testowane przez sporą część dzieciństwa - efektów ubocznych nie dostrzegam... (czyli utrata kontaktu z rzeczywistością ;) Temat: jedzenie w lesie... Jacek Straszak: efektów ubocznych nie dostrzegam... A na Konwencie kto był? :-)) konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Krzysztof J. Kwiatkowski: Nie wiem zupełnie, jak mnie Mój Szanowny Tłumek Znajomych potraktuje, ale jak zawsze okażę się enfant terrible i walnę z grubej rury - ja tam wszedłem na etap, kiedy zdarza mi się do wieczora nie zauważyć, że nic nie jadłem. Zdarzyło mi się to nieraz nawet przez dwa kolejne wieczory (a nawet trzy). A teraz proszę, żebyście nie krzyczeli na mnie... [Edit] Fredi... daruj...Krzysztof J. Kwiatkowski edytował(a) ten post dnia o godzinie 23:04 Ja to mam na odwrót...Nigdy nie musiałem jeść...Nie jestem jakimś tam smakoszem...Przez jakiś czas uważałem że jedzenie jest zbędne...Sztuka przetrwania bez jedzenia to dobra umiejętność... Widzę jednak że gdy człowiek nie je i nie pije... -staje się agresywny -mąci mu się we łbie -popełnia błędy konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... -nie jadłem śniadania i post wysłał się 2 XMarek Bronisław Hubert edytował(a) ten post dnia o godzinie 10:58 konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Marek Bronisław Hubert: -nie jadłem śniadania i post wysłał się 2 XMarek Bronisław Hubert edytował(a) ten post dnia o godzinie 10:58 Nie kasuję tego (choć pewnie tak miało być w zamyśle), ale edycja - zdaje się - ma dowodzić skutków niejedzenia śniadań... ;) Drogi Trojga Imion Marku Bronisławie Hubercie. Chcę się tylko upewnić, czy aby informacja na temat człowieka że: -staje się agresywny -mąci mu się we łbie -popełnia błędy ... nie jest przypadkiem i najzwyczajniej opisaniem mnie. Jeśli tak, to szkoda iż to się stało publicznie, bo teraz Fredi będzie miał nowe argumenty. A na poważnie dodam, że nigdy w życiu nie odważyłbym się napisać, że nie piłem przez 3 dni. Pominąłem jednak tę informację ze względu na to, ze Polacy mają nieco specyficzne konotacje związane ze słowami "nie piłem"... Trzydniowe niejedzenie nie jest niczym nadzwyczajnym i moi obozowicze miewali takie ćwiczenia. Picie płynów jednak musi bezwzględnie być zapewnione. Brak jedzenia nie czynił natomiast żadnego spustoszenia w psychice ani funkcjonowaniu... Temat: jedzenie w lesie... Krzysztof nie wiem jak teraz na jesień ... ale przy ostatnim spotkaniu wyglądałeś na lekko wychudzonego. A na poważnie to dodam coś z mojej działki na temat niejedzenia. Potrzeba zaspokajania głodu i pragnienia jest w ludzkiej hierarchii potrzeb bardzo nisko (im niżej tym bardziej pilne jest zaspokajanie tych potrzeb) Papu i piciu są na samym dole... "fizjologiczne" Długotrwałe ich niezaspokojenie powoduje koncentrację uwagi na próbach i działaniach przerwania stanu niedoboru. Spada również motywacja do zaspokajania wszelkich potrzeb wyższego rzędu. Czyli w odstawkę idą relacje z innymi, twórczość, altruizm itd. Głodny i spragniony typek zaczyna myśleć, mówić i marzyć głównie o jedzonku i wodzie. Tak więc: - popełnia błędy Jak najbardziej - przez problemy z koncentracją uwagi- mąci mu się we łbieJak najbardziej (fiksacja na jednej potrzebie i określonych zachowaniach)- staje się agresywnyOczywiście - agresja jest jedną z najczęściej występujących reakcji na frustrację (niemożliwość osiągnięcia celu) Oczywiście dzięki temu że jesteśmy świadomi, wychowani i kulturalni, możemy odwlekać sobie zaspokojenie takich potrzeb. Z własnej woli (np. z powodu ćwiczeń, diety, medytacji/postu) lub z braku możliwości zaspokojenia ich w powszechnie akceptowany sposób (czyli bez np. picia wody z fontanny na rynku, czy zżerania gołębi w parku). Jednak tylko do pewnego momentu - który zależy (w uproszczeniu) od sił naszej woli... W pewnym momencie jednak przetrwanie staje się ważniejsze niż normy i zaczyna się obrazowo mówiąc chłeptanie z kałuży i kanibalizm ;( konto usunięte Temat: jedzenie w lesie... Krzysztof J. Kwiatkowski: Marek Bronisław Hubert: -nie jadłem śniadania i post wysłał się 2 X Nie kasuję tego (choć pewnie tak miało być w zamyśle), ale edycja - zdaje się - ma dowodzić skutków niejedzenia śniadań... ;) Drogi Trojga Imion Marku Bronisławie Hubercie. Chcę się tylko upewnić, czy aby informacja na temat człowieka że: -staje się agresywny -mąci mu się we łbie -popełnia błędy To z auto obserwacji...Ja nie lubię bagażu...A często wychodziłem w tatry bez żarcia...I obserwowałem samego siebie... Kumpel z pokoju w internacie który zostawał na weekendy(stołówka nieczynna) i spijał mi tygodniowy zapas kawy też przez trzy dni nic nie jadał do czasu aż nie przyjechałem z kanapkami... Tu mała dygresja... W 2001 r wybrałem się z kumplami na "wycieczkę" w Bieszczady...Oni w swoim ekwipunku mieli po 30 piw !!! a ja namiot konserwę i kilka zupek... Szliśmy z Ustrzyk Dolnych do Górnych...Przez dwa dni wędrówki strasznie lało...Wtedy to nie pamiętam dokładnie gdzie to było ale...napotkaliśmy obóz survivalowy...Chłopaki zrobili takie oczy...Że chce nam się chodzić w takim deszczu... "nie samym piwem żyje człowiek"Marek Bronisław Hubert edytował(a) ten post dnia o godzinie 13:07
Scenariusz zajęciaGrupa: 6 – latkiOpracowała: Jowita DymitrowTemat zajęcia: Czym nas poczęstuje lato?Cele:- rozumie, że musi dostosować się do wymagań nauczyciela i wykonywać polecenia i zadania wspólnie z innymi- wyodrębnia głoski w wyrazie - przestrzega umów zawartych w grupie przedszkolnej - układa zdania rozwinięte - dodaje- doskonalenie umiejętności budowania zdań poprawnych pod względem gramatycznym- rozwijanie myślenia logicznego poprzez rozwiązywanie zagadekMetody:- aktywizujące: gwiazda, graffitiFormy:- indywidualna- grupowa- zbiorowaŚrodki dydaktyczne: koperty z pociętymi obrazkami przedstawiającymi owoce (jagody, poziomi, truskawki, maliny), ilustracje przedstawiające owoce, kartoniki z wyrazami do czytania globalnego, ilustracja przedstawiająca las i ogród, emblematy owoców, plansze z konturowymi rysunkami owoców, kredki, płyta zajęć:1. Powitanie dzieci piosenką 2. Dzieci zostają podzielone na grupy. Każdy zespół otrzymuje kopertę z pociętymi na części obrazkiem przedstawiającym owoce na krzaczkach: poziomki, truskawki, jagody, maliny. Dzieci układają i nazywają Nauczyciel przypina na tablicy pod ilustracjami przedstawiającymi las i ogród obrazki przedstawiające owoce. Mówi tekst zagadki, których rozwiązaniem są nazwy owoców na obrazkach:Czarne usta, czarne brody, gdy w dzbanuszku są... (jagody)Pachnące, czerwone,słonkiem malowane,przyniosę ich z lasupełny po brzeg dzbanek (maliny)Na skraju lasu śpią małe kuleczki,wychylają do słonka swe gdy je słonko swe zaczerwieni,pozornie chowają się w zieleni. (poziomki)W ogrodzie, wśród zielonej trawki,rosną na krzaczkach pyszne... (truskawki)Po wysłuchaniu zagadki zespoły dzieci pod owocami przyczepiają kartonik do czytania globalnego i dzielą wyraz na głoski. Następnie dzieci odpowiadają na pytania:- jakie letnie owoce znajdziemy w lesie? (jagody, poziomki, maliny)- jakie owoce rosną latem w ogrodzie? (truskawki, poziomki, maliny)- jakie takie same owoce mogą rosnąć w lesie i w ogrodzie?Następnie dzieci liczą ile owoców takich samych rośnie w lesie, a ile w ogrodzie oraz ile razem rośnie tych Dzieci otrzymują części ramion gwiazdy, ich zadaniem jest za pomocą symboli graficznych odpowiedzieć na pytanie: co można zrobić z owoców?5. Zabawa ruchowa „Koszyczki”. Na podłodze rozłożone są emblematy owoców przedstawiające letnie owoce. Dzieci poruszają się po sali w rytmie piosenki „Rozmowa z latem”. Na przerwę w muzyce każde dziecko podnosi z podłogi 1 emblemat. Dzieci z jednakowymi owocami tworzą kółeczko (koszyczki). 6. Graffiti: każdy zespół układa zdanie ze słowami wylosowanymi z koszyczka – „w lesie”, „latem”, „w ogrodzie”, „lubię”7. Każdy zespół otrzymuje planszę z konturowymi rysunkami owoców i kolorują Zakończenie. Dzieci próbują ocenić swoje zachowanie.
Nie za bardzo wiem, od czego zacząć, choć specjalnie przeczytałem kilkadziesiąt takich historii. Z tego, co się zorientowałem w temacie, w mojej sytuacji nawet najbujniejsze, wygładzone kłamstwo nie zapewni mi tego, co sama szorstka prawda. Daruję sobie wmawianie w was, że to wszystko prawda, daruję sobie też wszystkie ozdobniki, jakie mogłyby zasugerować wam, że kłamię. To, co przeczytacie jest zapisem moich własnych słów, nagranych specjalnie po to, by je spisać. Starałem się ująć to wszystko tak, byście czytając dotrwali do końca tego tekstu. Zależy mi na tym. Czemu? Bo gdy skończycie czytać, staniemy się sobie bliżsi niż jacykolwiek inni ludzie na świecie. Mam czterdzieści pięć lat, ale geneza tego wszystkiego ukrywa się w czeluściach przeszłości. W roku 1973, gdy miałem siedem wiosen. PRL trzymał się jeszcze całkiem nieźle, ludzie dopiero dojrzewali do buntu przeciwko władzy… Ale nas to nie obchodziło. Ja i moi koledzy z podwórka byliśmy zgraną paczką. Trzy piaskownice, metalowa huśtawka, wyasfaltowany placyk służący nam za boisko (to nawet zabawne, graliśmy akurat tam, gdzie było najbardziej nierówno i najłatwiej było sobie zedrzeć kolana, ale jaką mieliśmy z tego uciechę!) i obowiązkowy trzepak – to wszystko wystarczyło nam w zupełności. To było nasze królestwo, w którym byliśmy rycerzami, miasto, którego broniliśmy jako milicjanci i preria, po której galopowaliśmy jak postaci z bonanzy. Tak jak dziś, tak i wtedy co jakiś czas panowały „bziki” na różnego rodzaju zabawki i gadżety, wtedy jeszcze często „importowane” przez krewnych z NRD lub po prostu z Pewexu. Raz były to klocki, innym razem resoraki (w sklepach nazywano je Matchbox, ale myśmy wiedzieli swoje). Jeszcze niedawno dzieci podobnie wariowały na punkcie „kapsli” z chipsów, pistoletów na plastikowe kulki czy naklejek z piłkarzami. Owego pamiętnego lata 1973 ojciec Marka Kowalesiuka przywiózł „z kontraktu” duży worek szklanych kulek. Marek nauczył się od niego gry „w kulki” i tak przygotowany wyszedł do nas na lwią część swojego prezentu za resoraki, naklejki, finkę i dwa flakony po perfumach i tylko ja zostałem bez kulek. Wtedy, w naszym domu, był trudny okres – mój wujek brał udział w protestach Grudnia 70’, przez co ojciec i matka systematycznie pozbawiani byli premii. Dopiero wychodziliśmy na prostą przez co nie miałem wielu rzeczy na wymianę. Tak naprawdę, gdy teraz o tym myślę, nie miałem niczego co mogłoby wtedy zainteresować moich kolegów. Pamiętam z jaką wściekłością przyjąłem ich odmowę podzielenia się ze mną kulkami. Krzyczałem na nich, wypominałem te wszystkie razy, gdy ja się z nimi dzieliłem, odwoływałem się do ich lojalności i współczucia. Nic nie pomagało i jak niepyszny wróciłem do domu parę minut po wyjściu młodego Kowalesiuka. Wiecie? Wtedy byłem pewien, że gdybym miał kulkę „na rozdanie” i „zbijacza”, ograłbym ich wszystkich. Po prostu wiedziałem, że mając dwie szklane kulki, w ciągu jednego dnia zdobędę je wszystkie. Niemal słyszałem ich prośby o podzielenie się skarbem, którego do niedawna sami mi bronili… To było to samo uczucie, które pojawia się zawsze gdy człowiek ma świadomość, że wielka okazja przechodzi mu koło nosa. Parszywa sprawa, wiecie o tym, prawda? Każdy choć raz w życiu odczuł coś takiego. Tamtego dnia, do tej pory pamiętam, że to było 17 czerwca, przez dwie godziny siedziałem obrażony na cały świat we wspólnym pokoju, moim i mojej pięcioletniej wtedy siostry, Marty. Mruczałem tylko pod nosem, że „jeszcze mnie popamiętają” i co jakiś czas rzucałem nienawistne spojrzenia na okno wychodzące na sobie na to pozwolić, bo rodzice wyszli z Martą do parku na spacer. Miesiąc wcześniej, z wielkimi oporami, dali mi moje pierwsze w życiu, własne klucze i mogłem wracać do domu kiedy tylko chciałem. Gdy tak złorzeczyłem i wyzłośliwiałem się w pustym mieszkaniu, w oko wpadła mi lalka siostry, Dorotka. Dostała ją od naszego dziadka dwa lata wcześniej. Pamiętam, że mówił wtedy, że kupił lalkę od „chyba ostatniego” cygańskiego taboru. PRL odebrał im prawo do tułaczki i zmusił do wegetacji w najgorszych poniemieckich ruderach („ach, ta cudna akcja produktywizacyjna!” – zachwycał się swego czasu kolega mojego taty, zapatrzony w system komunistyczny i historię jego „sukcesów”). Ci Cyganie, u których dziadek robił zakupy, mieli być ostatnimi wolnymi. Wtedy, gdy dawał jej lalkę, widziałem go po raz ostatni, dziś wiem, że umarł na zawał tydzień później. Lalka była szmaciana, ubrana w sukienkę z zasłony, ale głowę miała porcelanową, z osadzonymi w jakiś dziwny sposób oczami, będącymi wyraźnie osobną całością. Z jednego oka zaczynała złuszczać się farba, to właśnie ten drobiazg zwrócił wtedy moją uwagę. Przysięgam, że do dziś nie wiem jak to było zrobione, że dwie szklane kulki, pomalowane tylko na biało, z dorysowaną tęczówką i źrenicą trzymały się w środku porcelanowego, zbyt luźnego oczodołu. Po prostu tam były. Sam nie wiem, z bezrozumnej chęci wyładowania się, czy z dziecięcej ciekawości, podważyłem jej oczy nożem do masła z kuchni, wiecie, takim tępym nożykiem, który zawsze leży w zasięgu rąk dziecka, bo przecież nie da się nim zrobić sobie żadnej krzywdy. Operacja przebiegła czysto i szybko, a złuszczająca się jeszcze bardziej, zapewne pod wpływem moich operacji z nożem, farba odsłoniła dla mnie cudowną prawdę. Oto oboje oczu Dorotki okazały się szklanymi, czerwonymi kulkami! Możecie sobie wyobrazić szczęście siedmioletniego chłopca, gdy trafiła mu się taka gratka? Resztę dnia spędziłem na dworze ogrywając z kulek moich, wtedy już byłych jak się okazało, kolegów. Ani przez myśl mi nie przeszło, że mogłem zrobić coś w domu, gdy usłyszałem płacz siostry, zrozumiałem, że popsułem jej ukochaną zabawkę. Mała nie potrafiła pogodzić się z faktem, że „ktoś zrobił bubu lali!” i darła się wniebogłosy. Rzecz jasna nie przyznałem się do zniszczenia zabawki, nie chciałem oberwać ojcowskim założyli, że lalka spadła z łóżka i to wstrząs odebrał jej oczy, a ślepy los pchnął je pod jakiś mebel. Mnie się upiekło, a Marta przestała płakać dopiero po 22:00. Tej samej nocy umarła. To ja rano znalazłem jej ciało rozciągnięte wzdłuż progu naszego że dzieci mogą umrzeć, prawda?Niemowlaki potrafią zadławić się własnym językiem, trochę starsze dzieci umierają czasem od zbyt gwałtownego rośnięcia zębów, a moja siostra umarła od uderzenia w głowę. Tak powiedział lekarz, który rano pojawił się w naszym domu. Pamiętam, że dziwił się jeszcze, bo urazy jakich doznała Marta, wskazywały na to, że upadła głową w dół, jakby ktoś podniósł ją za nóżkę i po prostu upuścił. No, ale z dziećmi nigdy nic nie wiadomo. Mała chciała zapewne sięgnąć po coś, stanęła na krawędzi łóżka i upadła skręcając sobie kark. Wszystko musiało odbyć się w ciszy, bo ani ja, ani rodzice się nie obudziliśmy, chociaż głos płaczącego dziecka w blokach niesie się czasami przez dwie - trzy klatki i po kilka pięter. Jeszcze tego samego dnia, gdy już zabrali jej ciało, mój ojciec wyniósł na śmietnik wszystkie jej rzeczy i zabawki, nie wyłączając łóżka, z którego upadek ją zabił. Tata był prostym robotnikiem, tak radził sobie ze stratą – udawał, że ten kogo stracił nigdy nie istniał, a mama się na to godziła. Ten los nie ominął i bezokiej Dorotki. Została spakowana w karton z ubraniami i kilkoma innymi szmaciankami i przygotowana do wyniesienia. Gdy nikt nie patrzył, do tego samego kartonu wrzuciłem kulki które wyrwałem z jej oczodołów. Nie wiem czemu to zrobiłem, być może to był mój sposób na pożegnanie? A może chciałem tym gestem przeprosić siostrę? Naprawdę, dziś nie umiem powiedzieć o co mi wtedy chodziło. Tego samego dnia patrzyłem jak śmieciarka wywiozła wszystkie pamiątki po Martusi. Dorotka wróciła rok później. Gdy przyszedłem do domu ze szkoły, znalazłem ją pod drzwiami naszej klatki schodowej. Tak po prostu leżała sobie twarzą w dół. Bałem się jej, była niemym wspomnieniem śmierci mojej siostry, ale jakoś się przemogłem i podniosłem ją. Oboje oczu, choć już niepomalowanych żadną farbą, miała na swoich miejscach. Tak jak poprzednio, między oczodołami a szkłem je tworzącym była spora szpara i nie mam bladego pojęcia, jak one trzymały się w środku. Pamiętam, że chciałem ich dotknąć, sprawdzić, czy poczuję pod palcami zimne szkło, czy może raczej ciepło żywej istoty…Zaszokowany własnymi myślami upuściłem ją. Zastanawiałem się wtedy, czy takie pomysły, że lalka może żyć, były efektem ciągłych kłótni rodziców i tego, że mama płakała nocami. Byłem jednak za młody, by roztrząsać takie sprawy, kopnąłem więc Dorotkę jak najdalej od drzwi i wbiegłem do domu marząc o tym, by o niej ranem znalazłem mieszkałem w pokoju który wcześniej zajmowaliśmy z siostrą, choć rodzice przenieśli się do tego bliżej drzwi wejściowych i mojej sypialni, chyba chcieli mieć mnie „na oku”. Tak jak za życia Marty, co wieczór drzwi zamykał ojciec. Tak jak kiedyś, co rano sam je otwierałem, żeby biec obudzić rodziców. Wtedy, tamtego dnia, nie pobiegłem. Drogę do pokoju rodziców tarasowały białe jak śnieg zwłoki kobiety, która osiem lat wcześniej mnie urodziła. Jej zwłoki i olbrzymia, to pamiętam aż za dobrze, kałuża krwi w kształcie umiem dziś powiedzieć czy to ten widok odebrał mi zdolność ruchu, czy raczej była to para szklanych, czerwonych kulek patrzących na mnie z porcelanowej twarzy lalki, opartej o ścianę przy drzwiach do pokoju rodziców w taki sposób, że wyglądała jakby tam i gapiłem się w te cholerne kulki (znam lepsze słowo na ich opisanie, ale nie chcę, by moja historia zniknęła z sieci) i myślałem tylko o jednym, żeby ojciec nie obudził się tego dnia sam. Nie chciałem by zobaczył Dorotkę. W końcu przełamałem blokadę, która odcięła mój umysł od ciała. Przeskoczyłem w węższym miejscu nad kałużą krwi (nie wyobrażacie sobie nawet, jak pachnie taka ilość posoki naraz - źle zrobiłem, że w czasie skoku nabrałem nosem powietrza do płuc, do dziś czuję, jakbym miał je całe pokryte rdzą, gdy o tym myślę), chwyciłem lalkę za blond włosy i niewiele myśląc wparowałem do kuchni. Było lato, okno było otwarte, a tuż za nim było wejście do zsypu na śmieci, którym wynoszono pełne kubły. Wiecznie był tam bajzel i nikt nie zdziwiłby się, gdyby pojawiło się tam jeszcze więcej klamotów (dla niektórych wynoszenie śmieci AŻ do klapy zsypu, będącego AŻ na klatce schodowej było zbyt trudne i skracali sobie ten nieprzyjemny obowiązek wrzucając pełne worki z okien), dlatego nie namyślałem się upiorną, ale zaskakująco czystą jak na rok „nieobecności w domu” szmaciankę i słuchałem, jak gruchnęła na kartony trzy piętra niżej. Dopiero potem pobiegłem obudzić i pogotowie stwierdzili jednogłośnie – samobójstwo z powodu utraty córki. Wbrew temu, co się teraz mówi, w PRL-u też żyli ludzie. W ciągu jednego dnia ojciec dostał pozwolenie na przeprowadzkę i transport na drugi koniec kraju, do swojego brata. Wyprowadziliśmy się z zaledwie czterema walizkami ubrań. Nigdy nie wróciliśmy po nasze meble czy resztę rzeczy. Ojciec wolał udawać, że tamtego życia nigdy nie miałem tylko nadzieję, że Dorotka została w tamtym mieszkaniu. Płonne były te moje nadzieje. W 1984, wracając ze szkoły z Anią, znów ją zobaczyłem. Leżała na ulicy, obok kartonowych pudeł udających na tamtej ulicy kosze na śmieci, a tuż obok jej gałgankowej nóżki leżał gołąb z odgryzioną głową. Dziś myślę, że krew tego ptaka nie chciała jej dotknąć. Zupełnie jakby wszystko co związane z życiem odrzucało samą możliwość kontaktu z tym cholerstwem. Podobnie reagują ludzie widząc kaleki z widocznymi ułomnościami, ze świecą w ręku szukać kogoś, kto ośmieli się dotknąć kikuta, nawet przez ubranie. „To takie nienaturalne” – pomyśli każdy, kto znajdzie się w tak paskudnej sytuacji, prawda?Zresztą nieważne, to nie zmienia prostego faktu, ze ona tam leżała. Leżała na cholernym chodniku, na drugim końcu kraju, gdzie nie miała prawa być, bo przecież została w mieście, w którym pochowaliśmy mamę i Martę. Jak więc było to możliwe? To nie było możliwe, ale działo się na moich wtedy moja sympatia, pierwsza i zapewne ostatnia, nie mogła nie zauważyć, że zmartwiałem na środku chodnika. Z tego co mi potem mówiła, bo mój mózg zignorował najwyraźniej jej słowa, zażartowała wtedy, czy aby nie wdepnąłem w psią kupę. Dobry Boże, jak ja chciałbym, żeby tak właśnie było, żeby te cholerne czerwone kulki nie patrzyły na mnie i żeby to wszystko było tylko moim chorym wymysłem! Niestety, było w jej domu, wyjaśniłem jej wszystko. Opowiedziałem o tym jak umarła moja matka i siostra, przyznałem się też, jej pierwszej, że to ja zepsułem Dorotkę. Nie powiedziałem jej tylko jednego, że naprawdę wierzę, że ta lalka mnie prześladuje. Nie powiedziałem jej tego, ale i tak się mi wtedy całusa, takiego słodkiego, koleżeńskiego całusa w policzek, jaki dziewczyny w podstawówkach dają kujonom, którzy wyznają im cichcem miłość. Widywałem takie sceny, bo mieszkaliśmy wtedy bardzo blisko podstawówki imienia Janka Krasickiego. Powiedziała, że to we mnie właśnie kocha, to, że zawsze będę dzieckiem. To był pierwszy i jedyny raz gdy wyznała mi miłość. Zrobiła to, jak mi się wydaje, żeby podnieść mnie na duchu, żebym nie czuł się tak parszywie. Tak o tym myślałem, gdy wychodziłem z jej bramy i szedłem w stronę swojego bloku; mieszkałem niecałe trzydzieści metrów dalej, w innym dnia Dorotka leżała pod schodami prowadzącymi do klatki, w której mieszkała Ania. Widziałem ją, słońce odbijało się od szkła zastępującego jej oczy. Widziałem ją, ale nic nie zrobiłem, nie chciałem nic robić. Zbyt paraliżował mnie strach i wstyd, bo tylko to trwało we mnie, gdy patrzyłem na tę przeklętą porcelanową głowę z blond kłakami. Następnego dnia Ania już nie żyła. Samobójstwo, skok z okna. Tak po prostu, jakby to była codzienność. Milicja rzecz jasna mnie przesłuchała, ale chyba nie wpadli na to, by powiązać trzy tajemnicze zgony z moją osobą, zwłaszcza, że w normalnych okolicznościach nic by ich nie widziałem jej ciało. Widziałem je, bo je znalazłem – znów. Wstałem wcześniej, tuż przed świtem, bo chciałem sprawdzić co u Ani, upewnić się, że moje tchórzostwo niczego nie tuż pod swoim własnym oknem, choć dzieliło ją od niego dziewięć pięter. Wokół głowy miała aureolę z krwi i czegoś szarego, co z trudem zidentyfikowałem jako mózg – musiał wypłynąć przez uszy i nos, bo nadal widać było zasychające strużki. Wszystkie szwy jej luźniej, różowej piżamy pękły, a dookoła jej sylwetki powstał odrys z wyciekłej jakąś tajemniczą drogą gdy ją zabierali, słyszałem komentarz jednego z ratowników medycznych, brzmiał obrzydliwie, ale i w jakiś sposób perwersyjnie zabawnie. Powiedział coś w stylu „Trochę jak żelka, nic twardego w środku chyba nie zostało”. Nieomal się wtedy zaśmiałem. Gdy następnego dnia lalka pojawiła się pod moją bramą, wszystkie swoje oszczędności i trochę ubrań i jeszcze tego samego dnia wsiadłem w pociąg, nie wiedząc nawet gdzie jedzie. Chciałem po prostu uciec, jak najdalej od tego koszmaru o czerwonych nie szukał mnie. Chyba zastosował „swoją” metodę radzenia sobie z żalem po stracie, zaczął udawać, że nie istniałem. Trzy lata temu słyszałem, że że odpuszczę sobie opisywanie wszystkich moich przeżyć na przestrzeni lat. Jest tego zbyt wiele, a ja nie mam już za dużo czasu – ledwo do zmroku. Skrócę więc, najbardziej jak potrafię, tak, by nie pozbawić tej historii sensu. Przez kolejne lata przeprowadziłem szereg… można powiedzieć eksperymentów, o tym jednak potem. Moja, jak nazywają to ludzie mnie znający, obsesja na punkcie zabawek pozwoliła mi zgromadzić całkiem pokaźną wiedzę na ich temat. Dzięki temu dostałem moją pierwszą pracę, przy linii produkcyjnej klocków drewnianych, a potem było coraz lepiej. Stałem się „specem od pomysłów” na kolejne modele i formy zabawek dla „małych ludzi” jak mawiał nasz dyrektor w już „wolnej” Polsce. Moja renoma pozwala mi na wiele, przede wszystkim na ukrycie faktu, że nie mam żadnego konkretnego wykształcenia. Pozwala mi to też na przebieranie w ofertach pracy i kolejne przeprowadzki. Udało mi się ustalić, że o ile nie jest tuż obok mnie, o ile nie widzę jej pod moim domem, Dorotka przemieszcza się średnio trzydzieści metrów na dzień. Tyle przynajmniej wynika z moich wyliczeń, ale ja nigdy nie byłem dobry z rachunków (między moim „starym” i „nowym” domem było w zaokrągleniu 109 km i 590 m, przebycie tej odległości zajęło jej 10 lat). Wiem też, że zabija tylko w nocy, pierwszą osobę jaką znajdzie w mieszkaniu, w którym akurat mieszkam. Ten fakt jest niezaprzeczalny, sprawdziłem to na dziesięciu z górką bezdomnych, których śmierć kupowała mi dzień potrzebny na spakowanie najważniejszych rzeczy i przeprowadzkę. Wiecie, przez te wszystkie lata stałem się tyloma osobami… Poważanym specjalistą od projektowania zabawek, zaszczutym uciekinierem, zaprawionym „sprzątaczem” ciał… I wszystko to przez jeden błąd, jedną lalkę. Zabawne? Tak, mnie też to nie bawi. Wracając jednak do sprawy Dorotki – nie ograniczyłem się tylko do sprawdzania prędkości jej przemieszczania się i sposobu działania. To byłoby głupstwo z mojej strony, trochę tak, jakbym badał temperaturę pożaru szalejącego dookoła mnie i nie myślał nawet nad szukaniem drogi wszystkim starałem się dotrzeć do informacji o tym kto to draństwo stworzył i po co. Jedyne, czego się dowiedziałem, to że tego typu porcelanowe głowy były produkowane w Austro-Węgrach, w ostatnich latach istnienia tego państwa. Były częściami zabawek produkowanych ręcznie dla bogaczy i szlachty. Zapewne przodkowie Cyganów, u których Dorotkę kupił mój dziadek, wygrzebali głowę lalki w jakimś śmietniku, bowiem cała reszta lalki była produkcji „czysto ludowej”, jak to określił mój znajomy z Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. W praktyce znaczyło to tyle, że ktoś do gotowej głowy dorobił ciało z gałganów i ubrał w sukienkę, także swojej produkcji. Co ważne dla mnie, oczy też musiały być produkcji chałupniczej, bo w oryginalnej głowie osadzane były nie szklane, ale drewniane, wykonywane na wymiar i malowane gałki. Drugą rzeczą jakiej dowiedziałem się o moim przekleństwie był fakt, że ścigał i zabijał każdego komu o nim powiedziałem. Działa przy tym identycznie jak w moim przypadku, najpierw „idzie” do tego kogoś z określoną prędkością, pojawia się pewnego dnia pod drzwiami bramy, w której ten ktoś mieszka, a w nocy zabija pierwszą osobę jaką znajdzie w tym mieszkaniu. Jeśli nie trafi za pierwszym razem, będzie zabijać do chwili, aż znajdzie tego po kogo przyszła i ruszy znów po mnie, lub kolejną ofiarę znającą prawdę. W każdym razie, na tego, kto będzie bliżej niej w chwili śmierci kolejnej ofiary. Zabija różnie. Czasem jest to wypadek, czasem wygląda na samobójstwo, dwa razy policja znalazła ślady walki i uznała, że ma do czynienia z pozwala też wyjechać z kraju. Próbowałem wielokrotnie, samochody psują się i są kradzione, w samolotach do których usiłuję wsiąść ogłaszane są alarmy bombowe, mój paszport jest cofany lub uznawany za fałszywkę… Nie próbowałem jeszcze tylko podróży statkiem, ale to bardziej z powodu (podświadomej raczej) pewności, że i to zawiedzie. I teraz dowiecie się najważniejszego – tego co chcę wam powiedzieć od początku tego wywodu, od wczoraj wiem, że zabija również tych, którzy dowiedzą się o niej przez Internet. Jednak tu nie działa, sam nie wiem czemu, „prawo wyboru kolejnej ofiary” – jak nazwałem fakt, że rusza na każdą kolejną ofiarę z chwilą zabicia poprzedniej. Gdy dowiadujesz się o niej z sieci, tak jak teraz, w jakiś niewytłumaczalny sposób idzie wprost na Ciebie, Ciebie i każdego innego, kto wie o niej z sieci na raz. Tak, owszem. Zrobiłem Ci to. Zrobiłem to wam wszystkim, którzy dobrnęliście do tego zdania. Dziś jest na końcu ulicy Bocznej we Wrocławiu, pamiętajcie, że porusza się zawsze w linii prostej i ze stałą prędkością! Widzicie? Mówiłem, teraz jesteśmy sobie bliżsi niż jacykolwiek inni ludzie na świecie, poluje na nas. Niedługo się ściemni, a to mój ostatni dzień w tym mieszkaniu. Dziś widziałem ją pod drzwiami klatki schodowej, a nie udało mi się znaleźć żadnego bezdomnego, chętnego na nocleg przy moich drzwiach. Powodzenia i życzcie mi tego samego, teraz jedziemy na tym samym wózku. Cieszę się, że jesteście ze mną, miło mieć towarzystwo.